Święta to czas wyjątkowej radości, która wręcz przejmuje kontrolę nad ludźmi. Jak zepsuć tę niezwykłą atmosferę, wie tylko jedna osoba. Jest nią nikt inny, jak słynny Grinch, czyli postać z książki dla dzieci Dr. Seussa wydanej w 1957 roku. Choć to właśnie wtedy świat usłyszał o nim po raz pierwszy, na swój moment chwały musiał jeszcze zaczekać. Tak, jak wielu przypadkach, cierpliwość popłacała, ponieważ teraz Grinch nie jest już jedynie tym, który ukradł święta Bożego Narodzenia, ale także jedną z największych gwiazd tego okresu.
Więcej podobnych artykułów przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl
Znany praktycznie wszystkim film "Grinch: świąt nie będzie" w reżyserii Rona Howarda z 2000 r. oparty jest na książce Dr. Seussa o tym samym tytule. Na pierwszą adaptację filmową miłośnicy tej historii musieli zaczekać dziewięć lat, ponieważ autor książki przez cały ten czas sprzeciwiał się możliwości jej stworzenia. Powód? Nie chciał, by sukces film przerósł pierwowzór i przyćmił jego twórczość. Ostatecznie, właśnie taki scenariusz się ziścił. Filmowcy dokonali niezwykłego już przy pierwszej produkcji, a gdy świat ujrzała najpopularniejsza wersja z 2000 r., widzowie z całego świata wręcz zwariowali na punkcie Grinacha. Ciekawostką jest, że pierwotnie postać była czarno-biała, jednak za sprawą pierwszego animatora zyskał swój zielony kolor, który miał dodawać mu szyku. W 1991 r. Audrey Geisel, wdowa po pisarzu, zgodziła się, aby powstała kolejna filmowa adaptacja. Miała jednak kilka warunków - żądała kilku milionów dolarów, reżysera, który ma na swoim koncie prawdziwe dzieło sztuki oraz wybitego aktora w głównej roli. Na samym początku reżyserem miał zostać Tim Burton, jednak jego grafik na to nie pozwolił. Tak oto na planie pojawił się Ron Howard oraz popularny komik Jim Carrey. I właśnie tutaj zaczęły się prawdziwe schody.
Charakteryzacja, którą przyozdobiono Jima Carreya przeszła do historii, a nawet została nagrodzona Oscarem, jednak w trakcie prac nad filmem okazała się prawdziwym koszmarem. Przygotowania miały trwać tak długo, że aktor chciał nawet zrezygnować. Ostatecznie się nie poddał, lecz podczas nakładania charakteryzacji przechodził prawdziwe katusze. Największym problemem były żółte soczewki, których założenie było niezwykle trudne i bolesne, do tego dochodził makijaż i ciasny, lateksowy kostium. Podobno produkcja zatrudniła nawet agenta CIA, który nauczył Jima technik służących przeciwstawianiu się cierpieniu. Sam aktor porównał nakładanie charakteryzacji do grzebania się żywcem. To mocno odbiło się na jego zachowaniu - często znikał z planu i rozładowywał swoją frustrację na innych. Być może to wszystko by się nie udało, gdyby nie niezwykła relacja Jima z Ronem. Pewnego dnia reżyser sam nałożył na siebie charakteryzację, w której spędził cały dzień, aby poczuć to, co czuł Carrey. Natomiast ten odwdzięczył mu się małą improwizacją podczas kręcenia jednej ze scen. Grinch uczy w niej swojego psa zachowywać się, jak renifer, a aktor parodiuje w ten sposób styl reżyserowania Howarda. Podobnych improwizacji było wiele, a Jim Carrey bez wątpienia stał się sercem tego filmu. To właśnie jego mimice i charyzmie zawdzięcza się największy sukces produkcji. Ostatecznie film "Grinch: świąt nie będzie" okazał się finansowym sukcesem i zarobił ponad 345 milionów dolarów. Choć pracowało nad nim dwóch geniuszy z branży filmowej, nie obyło się bez małych wpadek. W finalnej wersji dzieła można zauważyć trzy błędy. W jednej ze scen pies Grincha podczas wchodzenia na górę, gubi swoją obrożę, jednak gdy już się na niej znajduje, obroża wciąż jest na jego szyi. Podobnie jest w scenie z saniami - Grinch wyłącza lampki świąteczne, a chwilę później znów są włączone. Twórcy przegapili także moment, w którym oczy Grincha zmieniają swój odcień z żółtego na biały, a wszystko zależy od ujęcia.