Największa katastrofa kolejowa Polski. Ratowali uwięzionych gołymi rękoma, wielu zmarło czekając na pomoc

44 lata temu pod Otłoczynem doszło do największej katastrofy w historii polskiego kolejnictwa. Zderzyły się wówczas ze sobą dwa pociągi, odbierając tym samym życie 67 osobom. Rannych nie było wiele mniej. Ludzie byli uwięzieni w wagonach, a las został zasłany prześcieradłami, na które trafiali poszkodowani w wypadku.

Dzień 19 sierpnia 1980 r. okazał się być wyjątkowo tragiczny i na zawsze zapisał się na kartach polskiej historii. W tym dniu pod miejscowością Otłoczyn w województwie kujawsko-pomorskim, pociąg towarowy zderzył się czołowo z pociągiem osobowym. Skutki były tragiczne - aż 67 osób straciło życie, natomiast 64 zostały ranne

Zobacz wideo Pełczyńska-Nałęcz: Wysadzenie tamy na Dnieprze to katastrofa humanitarna

Największa katastrofa w historii polskiego kolejnictwa. Maszynista wjechał na zły tor

Ta tragedia ma swój początek 19 sierpnia 1980 r. tuż przed godziną 4:00. To właśnie wtedy na Dworzec Główny w Toruniu dotarł pociąg pasażerski, kierujący się w stronę Warszawy. Na miejscu odczepiono od niego dwa wagony i dołączono je do składu nr 51130 relacji Toruń - Łódź Kaliska. To zamieszanie sprawiło, że pasażerowie pociągu zmierzającego do stolicy województwa łódzkiego musieli pogodzić się z niewielkim opóźnieniem. Skład ruszył w dalszą podróż dopiero o 4:18. Niespełna dwie minuty później ze stacji w Otłoczynie odjechał skład towarowy z 16 pustymi wagonami. Maszynista tej jednostki, ignorując czerwony sygnału na semaforze, wjechał na niewłaściwy tor. To zwróciło uwagę pełniącej dyżur dróżniczki, która natychmiast zaalarmowała kolejną stację w Brzozie Toruńskiej, lecz właśnie w tym momencie skład ją mijał. To oznaczało, że kontakt z maszynistami jest niemożliwy, a nadchodząca tragedia była nieunikniona

Czołowe zderzenie dwóch pociągów pod Otłoczynem. "Widok był makabryczny" 

Do zderzenia pociągów doszło około godziny 4:30. Był to rozpędzony do 35 km/h pociąg towarowy kierowany przez Mieczysława Roschka i jego pomocnika Andrzeja Bogusza oraz pędzący z prędkością 85 km/h pociąg osobowy z Torunia do Łodzi, prowadzony przez Gerarda Przyjemskiego i Józefa Głowińskiego. Mimo prób hamowania, siła uderzenia była tak duża, że po pierwszym wagonie nie zostało praktycznie nic. Gdy służby dotarły na miejsce, nie były w stanie określić nawet, jak dużo przedziałów uległo zniszczeniu. Właśnie wtedy rozpoczęła się prawdziwa walka z czasem i własną głową.

Jedną z osób, które dotarły na miejsce, był młody reporter toruńskich "Nowości" Zbigniew Juchniewicz. Zaciekawiony dużą liczbą sygnałów karetek, przedarł się przez las i wtedy jego oczom ukazały się wraki wagonów. Na miejscu ktoś zapytał go, czy jadł już śniadanie. Odparł, że jeszcze tego nie zrobił i wtedy usłyszał: "to dobrze, możesz iść".

Widok był makabryczny. Gdy dojechałem na miejsce, akcja ratownicza trwała już w najlepsze. Bardzo dużo osób było uwięzionych w wagonach, które leżały przewrócone na nasypie. Znajdowały się na boku i tych ludzi starano się w jakiś sposób wyciągnąć

- powiedział, cytowany przez TVN24. 

 

Akcja ratunkowa, której nie da się zapomnieć. Funkcjonariusze mieli do dyspozycji wyłącznie własne dłonie 

Zgliszcza pojazdów oraz porozrzucane i przygniecione zwłoki pasażerów, to właśnie widok, który kojarzy się z tamtejszą tragedią. Ciała pasażerów powoli wyciągano z wraków i przenoszono na przeciwną stronę nasypu, przykrywając białymi prześcieradłami. Służby nie dysponowały wystarczającym sprzętem, przez co wiele osób straciło życie nie w chwili wypadku, lecz w trakcie oczekiwania na pomoc. Akcja ratunkowa była wyjątkowo trudna, a główny problem stanowiło rozlane paliwo oraz inne substancje, które sprawiały, że funkcjonariusze nie mogli korzystać z ciężkiego sprzętu mechanicznego. Użycie ich groziło wybuchem pożaru, który dopełniłby tę tragedię. Strażacy, żołnierze, milicjanci oraz funkcjonariusze SOK przez wiele godzin ratowali uwięzionych gołymi rękoma i co rusz natrafiali na kolejne ciała. Akcja trwała aż do następnego dnia.

Do dziś przyczyna tego wypadku pozostaje tajemnicą. Maszyniści, którzy mogliby powiedzieć w tej sprawie najwięcej, zginęli na miejscu. Prokuratura Wojewódzka w Toruniu za winnego tragedii uznała maszynistę pociągu towarowego, Mieczysława Roschka. Śledztwo ujawniło, że ten pracował przez ponad 24 godziny bez żadnej przerwy. Doszło do tego, ponieważ sfałszował dokumenty i posiadał dwie karty pracy. Zgodnie z ustaleniami, pociągi rozpoczęły hamowanie zaledwie cztery minuty przed zderzeniem - wtedy było zdecydowanie za późno. 

Więcej o: