W lipcu 1945 roku ciężki krążownik USS Indianapolis dotarł do wyspy Tinian na północnym Pacyfiku, a na jego pokładzie znajdowały się elementy bomby atomowej, która niedługo później została zrzucona na Hiroszimę. Gdy wracał z misji, został zauważony przez załogę japońskiego okrętu podwodnego I-58. Japończycy zbliżyli się do krążownika na około 1,4 tys. metrów i krótko po północy 30 lipca odpalili serię torped. Tak rozpoczęła historia jednej z najgłośniejszych katastrof morskich.
Skutki ataku były tragiczne. Torpedy spowodowały eksplozję przewożonego paliwa lotniczego i amunicji, a krążownik USS Indianapolis zatonął w zaledwie 12 minut, zabierając przy tym na dno około 300 osób z załogi. Nagła utrata zasilania sprawiła, że nie dało się nadać wezwania o pomoc. Pozostałym 900 osobom udało się przeżyć, lecz prawdziwy dramat miał się dopiero rozpocząć. Dryfowali w morzu, a przez kolejnych kilka dni nikt nie zwrócił uwagi na to, że USS Indianapolis nie dotarł do celu, czyli na wyspę Guam. Niestety, z tego powodu nie rozpoczęto żadnej akcji poszukiwawczej, a rozbitkowie byli zdani tylko na siebie. Wielu z nich zmarło z powodu odniesionych ran, hipotermii, pragnienia oraz zatrucia morską wodą. Z czasem, z powodu wyczerpania, zaczęli doznawać również halucynacji, przez co atakowali i topili siebie nawzajem, będąc w przekonaniu, że walczą z wrogiem.
Minął dzień i przyszła noc. Zrobiło się zimno, naprawdę zimno. Rankiem wzeszło słońce i nas ogrzało, ale szybko zrobiło się niemiłosiernie gorąco. Wtedy modliliśmy się, żeby znów nadeszła noc (…). Niektórzy przekonywali, że okręt wcale nie zatonął. Że jest tuż pod powierzchnią. Mówili, że dopiero co na nim byli, pili wodę i jedli lody. Niektórzy dawali się przekonać i nurkowali albo odpływali, żeby już nigdy nie wrócić
- powiedział jeden z ocalałych, Woody Eugene James, cytowany przez Ciekawostki Historyczne. Ci, którym udało się przetrwać, utrzymywali się na powierzchni wyłącznie dzięki kamizelkom ratunkowym i prowizorycznym tratwom. Wtedy pojawiło się kolejne zagrożenie - okrążyły ich rekiny.
Były ich setki. Panowała cisza i spokój, a potem nagle ktoś zaczął krzyczeć. Dorwał go rekin
- wspominał James.
Przypuszcza się, że rozbitków nękały żarłacze białopłetwe. Aby się ratować, ocalali zbierali się w większe grupy i obserwowali zbliżające się do nich drapieżniki. Starali się je odstraszać, uderzając w nie wszystkim, co mieli pod ręką.
Jednemu z marynarzy rekin odciął obie nogi. Pozbawiony równowagi tułów, zawieszony w kamizelce ratunkowej, przewracał się z jednej strony na drugą. Jeden z uratowanych wspomina o dwudziestu pięciu śmiertelnych atakach, lekarz w swojej większej grupie naliczył osiemdziesiąt osiem
- opowiadał Richard Rhodes w książce "Jak powstała bomba atomowa". Dziesiątki godzin spędzonych w morzu sprawiły również, że kapoki zaczęły nabierać wody i zamiast utrzymywać ocalałych na powierzchni, ściągały ich na dno. Dramat rozbitków miał zakończyć się dopiero 2 sierpnia. Wtedy zostali zauważeni przez załogę przelatującego samolotu marynarki wojennej. Po kilku godzinach wysłano w to miejsce hydroplan Catalina, który mógł zabrać na pokład wyłącznie 9 osób. Musiały minąć kolejne godziny, aby w miejsce katastrofy dotarły kolejne okręty ratunkowe. Ocalało 316 ludzi. Za tę tragedię odpowiedział komandor Charles McVaya. W grudniu 1945 roku stanął przed sądem wojennym, gdzie zarzucono mu liczne zaniedbania. Został skazany i zdegradowany. Ostatecznie doszło do jego ułaskawienia.